wtorek, 26 października 2010

pl.rec.paralotnie okulary polaryzacyjne - Moja rada



Ostatnio, na Naszej Wspaniałej Liście dyskusyjnej pojawił się temat odpowiedniej jakości okularów polaryzacyjnych do latania.
W związku z tym przeprowadziłem szczegółowe badania problemu.
Moją jego interpretację opartą także o własne doświadczenia w powietrzu przedstawiam, z nadzieją, że pomoże ona wielu nowym adeptom naszego sportu.
A więc:
Generalnie nalezy rozróznić dwa obszary problemu polaryzacji okularów
w czasie latania.
Pierwszy to praktyczny. Otóż jak wiadomo, termika wypracowana (nie
mylić z naniesioną) posiada dwa różne współczynniki skretności
czasteczek powietrza.
Z grubsza, nie wchodząc w szczegóły - lewy i prawy. Z powodu iż obraz,
który widzi nasze oko jest wynikiem swiatła odbitego od przedmiotu,
zatem fotony docierając do odbiornika (oka) muszą przez ową skrętność
środowiska (powietrza) przechodzić. Jasne jest zatem, że ulegają one,
w zależności od tego, czy mamy do czynienia z termiką prawo-lub lewo
skrętną pewnemu zniekształceniu (aberacji). A zatem, kazdy prawdziwy
piot winien do latania używać dwóch róznych par okularów w zależności
od tego, w jakim rodzaju termicznego ruchu akurat przebywa. Dla
uproszczenia modelu i wywodu pomijam tutaj dodatkowe siły działające
pro- lub anty- obrotowo czyli napedzające lub hamujące ruch
czasteczek- związane z ruchem obrotowym Matki Ziemi.
Drugi problem (obszar badawczy) to tzw,. warunki estetyczno-
turbulentno-plastyczne.
Generalnie uważam, że mniej istotny będzie tutaj rodzaj szkieł a o
wiele wieksza uwage nalezy zwrocic na kolory oprawek okularów.
Nawiąże tutaj do pasjonującej dyskusji, która kiedys odbyla sie na
liście, dotyczacej róznicy pomiedzy butami HANWAG - pomaranczowymi i
niebieskimi.
Uważam, ze kolor oprawek powinien absolutnie korespondowac z kolorem
butów i wszywek w kombinezonie, tworząc jednolitą kolorystycznie
strukturę formalną. Pamietac jednak należy, ze kolory ciemniejsze (od czerni do czerwieni) charakteryzują się wiekszym wspolczynnikiem
absorbcji fotonów, a zatem sprawiają, że uklad pilot-skrzydło zwieksza
swoją masę, pogarszając tym samym wszelkie współczynniki wznoszenia.

poniedziałek, 27 września 2010

Diabeł na imię ma Jasiu. ParaYasiu dokładnie...

Od Skrzynka

Miałem nie latać bo nie starczało czasu, bo mi się nie chciało i w ogóle.
Ale Diabeł nie pozwolił. Najpierw zaciągnął ogonem na Lijak.
Teraz zachciało mu się wracać do Algodonales.
Co prawda Diablo się ostatnio, przy niewielkiej pomocy swej jakże uroczej Żony, zmultiplikował i miałem nadzieję, że mu ogon nieco zwiotczeje ale nic z tego.
Ciągnie diablisko i znowu mu się udało zasiać.
I kiełkuje to diabelskie nasienie we mnie, że aż strach..... .

niedziela, 22 sierpnia 2010

Lijak słoweński


No i pojechaliśmy.
Mimo tego, że Donald Tusk, słynny wnuk najsłynniejszego dziadka z Wehrmachtu a może i nawet jak ćwierkają wróble w Trójmieście, raczej dziadka z Klubu Czarnego Uniformu i Tatuażu pod Pachą, nie wybudował setek kilometrów autostrad, nie odnowił dworców a po drodze w Polsce nijak nie mogłem wstąpić do przydrożnego parku wodnego - na przekór wszystkiemu POJECHALIŚMY.
Po minięciu granicy czesko-polskiej, czyli granicy normalnego świata i czarnej dupy jeszcze tylko żabi skok i byliśmy u Alexandra.
Alexander to fajny chłop. Przede wszystkim dlatego, że mamy bardzo zbliżony pogląd na temat czym jest Polska. Otóż Alexander twierdzi, że żyjemy w "pojebanym kraju" i powinniśmy wszyscy się stąd wynieść. Poglądu swojego nie opiera przy tym na jakiejś tam dialektyczno-historycznej analizie, ale na fakcie, że nie można u nas w Polsce zrobić w domu wina i go sprzedawać.
Jako patriota oczywiście próbowałem mu wytłumaczyć, że Polska jest zieloną wyspą, że obaliliśmy komunę, że mamy najmądrzejszego Płemieła na świecie, który jest prawy, uczciwy i sprawiedliwy. No i mamy także Adama Michnika. Ups !!!!
Po tym stwierdzeniu Alexander poszedł puścić pawia, mimo że w garnku z winem i brzoskwiniami nie ubyło nawet połowy.

Ale tam, lataliśmy. Lijak należy do tej grupy górek, na której kluczowym elementem jest umiejętność wystartowania, niezależnie od tego czy jest to start dramatyczno-epizodyczny czy perfekcyjno-lanserski. Bo potem lata już raczej sama góra a sterówki służą do gimnastyki znudzonych dłoni. Latać można (latem) w gaciach, t-shirt'ach, lub bez tego całego kamuflażu, bez obawy, że utraci się właściwości lotne.
Kominy są szerokie jak nieodgadnione myśli naszego wielkiego Mistrza Świata w Odpoczywaniu, tylko tak jakby nieco więcej treści w ich wnętrzu było.
Lądowiska są dwa. Jedno o wymiarach kołchozowego pola, drugie przy namiotach u Alexandra. Na pierwszym lądować wstyd, na drugim trzeba uważać na tzw. latający element para-niestabilny, gdyż ma ów tendencje do nietrafiania w lądowisko lub próbuje wraz z całym szpejem wlecieć prosto w otwór namiotu, co raczej się mu nie udaje. Słychać wtedy trzask łamanych gałęzi, różnojęzyczne przekleństwa oraz widać grupy biegnących na miejsce zdarzenia osobników z uruchomionymi kamerami w celu aby najpierw nagrać, potem wyszydzić a na końcu pomóc delikwentowi w złapaniu pionu.

W knajpie w Ozeljanie koniecznie trzeba zjeść Lignie na żaru, czyli kalmary z grila - najpyszniejsze w basenie Morza Sródziemnego, jakie jadłem.
W Novej Goricy po 22.00 psy dupami szczekają i w zasadniczy sposób miejscowość ta nie różni się niczym od Warszawy. Poza tym, że w Warszawie oczywiście urzęduje nasz wielki przywódca, wnuk swego dziadka.
Wystarczy jednak przejechać dwa kilometry dalej do włoskiej Gorcii, aby spędzić w knajpce na rynku całą noc, pijąc winko, zajadając włoską szynkę, mozarellę i cokolwiek tam jeszcze, bez narażania się na spojrzenia właścicieli, że już czas do domu.

Potem się dalej się lata, ląduje, lata, ląduje itd.
A o świcie potem przychodzi wielka burza i goni wszystkich do domu.
I znowu, normalny świat a potem niewybudowane autostrady, orzygane dworce, śmierdzące toalety, miliony polaków wracających z emigracji i na koniec, gdy się już obudziłem, informacja o kolejnej ofensywie legislacyjnej. Ja pierdole.

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

Samoprzypominacz.


A więc jak to k....się robiło ?
Się przypinam do takiego metalowego coś-tam
Przekładam wszystko to badziewie przez prawe ramie
Teraz stoję przodem do wielkiej pomaranczowo-białej szmaty
Jedną reką pociągam takie czerwone linki
I nagle to coś wisi mi nad głową
Nie wychodząc ze zdumienia, lekka hamuje
Żeby to coś nie zwaliło mi się za dupsko
Robię krótki rachunek sumienia, odwracam się przodem
Do nieskończoności
I.....zapierdalaj APA zaaapierdaaaalaaaj....
Bo kto nie zapierdala ten nie lata !!!!!! Jak darł się klasyk.
Jo. Chyba pamiętam wszystko.
Jakbym o czymś zapomniał, to się dopnę w powietrzu.
Będzie o.k. Słowenio, nadchodzę, znowu !!!!!!

wtorek, 27 lipca 2010

Unforgettable fire


Tli się we mnie jak nieznośne zapalenie wszystkiego.
Z jednym okiem ciągle w chmurach, z drugim w kręgu zobowiązań i rozsądku.
Ale się tli kurwa jego mać i nijak zapanować nad tym nie mogę.
Chmury lepsze lub gorsze, wiatr ciepły lub niemrawy.
Wołają miejsca, woła niebo, wołają ptaki.
Skrzydło dusi się już we worku, reszta gratów jęczy po nocach od nieużywania jak potępione dusze u bram czyśćca. I co mam robić ? Nic nie robić ?
Nie da się.
I to ssanie do góry, wieczna termika oblepiająca myśli chociaż właściwie tutaj, na poziomie gruntu powinno jej nie być albo raczej nie powinienem jej czuć.
No i stało się. Zapisałęm się na Lijak. Nie wiem czy pojadę.
W każdym razie jęki ustały i tli się to coś mniej dokuczliwie.
Trochę mniej. Taki Unforgettable Fire.

sobota, 29 maja 2010

Na zakończenie - hm, tego.... ????!!!!!!




Żeby nie było tak, że bez fajerwerków się obyło spieszę donieść, że zakończyłem (?) przygodę z lataniem w postaci czterech "dramatyczno-heroicznych" zlotów w dolinie o jakże słowiańsko brzmiącej nazwie STUBAI TALL, w dniach 21-25 lutego. W krainie Mozarta, Straussów i tego wąsatego bruneta, malarza, który takiego bałaganu wespół ze swoim sowieckim bliźniakiem w Europie dokonał.
Tak więc poleciałem z Elfera i ze Schlicka, przy czym ten drugi start, jak to w tym miejscu bywa, gdy jest śnieg, wywołał dreszczyk emocji u mnie (starcik w rotorku - ein kleines schones Rotor)i okrzyki zachwytu pośród zgromadzonych bląd i nie bląd austriackich w większości nie-piękności. Przyznać przy tym muszę, że okrzyk "Wunderbar" spowodował u mnie nagłe wyprostowanie się w uprzęży a na szyi, dam głowę, że na szyi zawisł mi na chwilę prawdziwy Żelazny Krzyż.
Termiczki niestety jeszcze wtedy nie było. Zdjęcia w załączeniu.

czwartek, 8 kwietnia 2010

Epilog



Żeby latać w sensie latać, trzeba wziąć rozbieg, dodać gazu i z nadzieją, że wyjdzie się z tego cało biec do przodu aż straci się grunt pod nogami.
To jest latanie fizyko-chemiczno-przestrzenne, wymagające siły, trzech wymiarów rozsądku, szaleństwa i nieskończonej potrzeby doznawania czegoś specjalnego.
I można latać w sensie nie latać. Wystarczy mieć kogoś z kim można patrzeć w niebo i liczyć pióra aniołom stróżom, lub śledzić ścieżki zagubionych dusz. Też traci się grunt pod nogami.
To jest latanie tylko jakby bardziej kosmiczne.
Wymagające wyobraźni, delikatności i nieskończonej potrzeby doznawania wszystkiego normalnego.

Życie to kwestia wyboru jak mawiają Starzy Bułgarzy (Life is about priorities).
Latanie z głową na ziemi jest niebezpieczne. Latanie z sercem na ziemi jest nic nie wnoszącym fizyczno-powtarzalnym procesem.
Będę dalej patrzył w niebo, będę trzymał kciuki za wszystko i wszystkich, którzy przełamując boski ustalony stan rzeczy zachwycają się bezprzestrzenią i swoją najważniejszością.
I na zawsze już tam, w górze, cząstka mnie pozostanie do czasu, aż zespoli się z całą resztą, gdy wyruszyć przyjdzie w ostatni lot.
I wtedy nie będzie strachu. Bo przecież już wiem jak to jest, gdy mnie ciągnie do nieba. Ave !!!

piątek, 5 lutego 2010

Prawdziwe słowa Cezara


Zdjęcie 2009 W krainie Cezara- Ancient Norba - Dzisiaj Norma Italy



Alea iacta est (kości zostały rzucone) - tak miał powiedzieć Cezar zanim przekroczył Rubicon.
Już to sobie wyobrażam !!! Facet po całym dniu w zbroi nie miał czasu żeby się wylać. O innych rzeczach nawet nie zdążył pomyśleć. Koń pod nim zdycha ze zmęczenia, ledwo trzyma się na nogach, Cezar głodny, jak 100 Indian, w ryju ma sucho jak w faraońskim sandale, hemoroidy pieką, hełm na łbie ciąży jak opity słoń, zewsząd nic tylko smród (przepraszam zapach) końskiego potu. No i ja mam uwierzyć, że ten potomek wykarmieńców wilczycy w tejże chwili wypowiada tak głębokie słowa ???
W życiu !!! W żyyyyyyciuuuuuu !!!!!
Idę o zakład, że to któryś nawalonych lub opłaconych kronikarzy, po konsultacji ze swoimi pomagierami wymyślił takie niedorzeczności.
No dobra a jak było naprawdę ?? Bądźmy realistami. Nawet jeżeli Wielki Cezar dotarł na brzeg rzeki (w co wątpię, bo jakże to, sztab zawsze jest na tyłach !!!), idę o zakład, że jego słowa brzmiały raczej:
- Trzeba ruszać dalej Łosie(wersja soft) to znaczy Lingua Latina: Tempus non pennis non status, czyli "czas nie chuj nie stoi".....)więc w pizdu tą rzekę i impreza !!!!
I tylko tak wyobrażam sobie te hordy rzymskie gotowe iść dalej, mordując, gwałcąc, paląc i dusząc. Aż do ???? Aż do Lasu Teudoburskiego, gdzie antenaci naszych zachodnich sąsiadów udowodnili im, że nawet jak tempus status, to obcięty pennis non...
Ale co to ja...... ?????
Czytam sobie tego bloga i skonstatowałem, że zbyt wiele w nim uniesień, wzniosłych blebleble a za mało reality itp. I poczułem sam w sobie, że nie jestem w nim żołnierzem Cezara ino kronikarzem, łgarzem przeklętym, picerem, picantem. Dlaczego Słowacki wielkim poetą jest, bo wielkim poetą jest Słowacki a jego strofy przeszywają nas na wskroś duszę!!!(Gombrowicz)
Ale z lataniem nie jest tak, że dusza wyrywa się ku niebu, a myśl niedościgła sięga zenitu. Gówno prawda. Nie tylko.
Najpierw dźwigając to pieprzone żelastwo lub plecak na plecach,leząc do góry niczym żuk gnojarek ze swoją kupą życia, rzucasz k...wami po stokroć z powodów tych samych, dla których Rzymskim Wojom dyndały jakieś gówniane frendzle u pasa. Potem próbując odpalać silnik doznajesz tych samych orbit bezsilności jak OWI, zmuszający konie by szły z własnej woli w dym niechybnej śmierci. I co ? Pięknie ?? Gówno pięknie. I gdzież tam błękit i chmury i Małe Skrzydełka. Wszystko jest poezja ??
Gówno jest Edward poezja. I Potęgowa jest gówno poezja i Dom dla Szybowców jest gówno poezja. Zdychałeś z głodu i z miłości i wszystko gówno dla Ciebie Stedzie było, tylko o gównie pisać nie wypada. Tak jak rzymskim kronikarzom, tak i Tobie. Bo kto to wydrukowałby i jakaż chwała, he ?
Zlany potem, obżarty stadami komarów lub oszroniony oddechami wszystkich plugawych mniej lub bardziej grzeszników świata. W ten a nie inny sposób wypluwam się z ziemskiego istnienia by spotkać moje kochane SKRZYDEŁKA.
I czuję tą lepkość za każdym razem, póki nie przekroczę granicy chmur Wyższych lub Mniej.
Dopiero tam jestem sobą. Mogę śpiewać i mówić o wszystkim co czuję prawdziwie.
I tam nieskończoność przerasta horyzont i tam Wielkie staje się Nic a o ważnym zapominam.
I liczy się tylko bez-przestrzeń, dal-nieskończoność, albo to wszystko co chciałbym zamordować w sobie.
Ale wtedy znowu Skrzydełka krzyczą. Że tak się nie da, bo bez-przestrzeń ma jednak gdzieś swoją nieskończoność i dlatego jak grochem o ścianę lub jakoś tak ???
Are you going with me ??? ( Idziesz ze mną ??)- Pat Metheny-Off Ramp.
Więc to, że pięknie, niepowtarzalne, duszo-naprawialne i serco-ratowalne, to jedno.
A ile potu, przeciętych zasp, wyplutych fal i kamieni to drugie.
Ale latać muszę.
Dopóty, póki nie spotkam Małych Skrzydełek z kluczem do Mojego Raju.
Ale wtedy Cezarowie, iactowie, kronikarze, picerzy, picanci - Gud Baj i Heloł.
Będę o Was dbał. Con Amore !!!!
Bjork, YOYOMA, U2,BOBY McFERRIN. Amen.
LET THE MUSIC BE MY GUIDE,
STRAIGHT TO MY BLUE HEAVEN AND THE SKY !!!! (Moje, Jezu, dobre !!!!!)

wtorek, 2 lutego 2010

Najlepszy film o lataniu. I o życiu też.

A se k.....polatałem !!!!!



Najpierw musiałem przebijać się ze sprzętem przez zaspy. Dwa razy zapadłem się po pas, więc jak doszedłem na miejsce startu byłem mokry jak pies.
Tam okazało się, że nie mam kominiarki, i już wiedziałem mrożone powietrze wlewać się będzie we mnie całymi litrami.
Potem odgarnąłem sobie 10-20 m ścieżki w śniegu aby wolnej drogi mieć chociaż pierwszych parę kroków.
Znowu czarno na białym (śniegu znaczy)wykazałem wyższość startu alpejką nad barbarzyńskim (za taki uważam go od zawsze) klasykiem. Postawiłem skrzydło, ustabilizowałem i jak dałem w palnik to zabrało mnie do góry prawie pionowo.

Zima to jednak dupowa pora roku. Wcale nie pięknie z góry i gdybym był zabłąkanym kosmitą to na taki widok sp....bym w najczarniejsze otchłanie galaktyki.
Niestety, Polska to kraj brzydki, może poza kilkoma tygodniami wiosną i jesienią.

Tak czy owak zimne powietrze zrobiło swoje i leżę teraz z zapaleniem oskrzeli, łykam prochy i czekam aż przejdzie,
Pięknie k...., pięknie.

środa, 27 stycznia 2010

Dookoła zimy



Boszszszszsz,
No ileż można siedzieć z tyłkiem przy ziemi, czuć to przejmujące diabelskie zimno, patrzeć w niebo i nie widzieć ani kawałka błękitu.
Nic tylko to białe puszyste BELECO, spadające niczym kursanci w czasie pierwszego lotu.
Mój kot, gdy otwieram mu drzwi, jest tak wk....ny, że z obawy przed pożarciem, nie patrzę mu w oczy.
Pierzaści też. Gonią się wokół karmnika, dziobią się po łbach bez opamiętania, kosy gonią sójki, sójki odreagowują na sikorkach, wróble nawalone siedzą na krzakach obok i tworzą lożę szyderców. Nad nimi wszystkimi siedzą wrony i co jakiś czas, na to całe towarzystwo spada im spod ogona cośtam.
Wtedy mój kot, z powodu, że nie może spać w spokoju na parapecie, wychodzi na dzielnice, robi się na jego widok cicho na krzakach i jest porządek.
Na jakiś czas, bo potem wszystko wraca do normy.
No ale jutro podobno ma być trochę słońca, lekki wiaterek, więc powoli śmigło zaczyna pracować.
Jak się da, do pojadę polatać z Jeziora Charzykowskiego. Może z nartkami w celu polansowania się w zamarzniętej marinie. A co ?

sobota, 23 stycznia 2010

-18 za oknem !!!!!


Ale za to piękne słońce.
Jedziemy latać. Zobaczymy czy damy rrrrrrradę.
O !!!!

P>S>
Pppppppolatałem w Nakle jakieś pppppppppół godziny.
Ppppppppppotem nie wiem, z zzzzzzzzzzimna, co się działo ddddddddddddalej.
Nie wwwwwwwwiem z zzzzzzzzzimna jak się nnnnnnnnnazywam i co chciałem napppppppisać.
Auuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuu !!!!!!

czwartek, 21 stycznia 2010

Latanie i jedzenie. Remanent z Algodonales.


Jak powszechnie wiadomo, a może nie powszechnie, ale raczej znany jest fakt, że stany euforyczne w trakcie i po szybowaniu w powietrzu powstają na skutek używania przez pilotów trzeciego wymiaru.
Trzeciego wymiaru od poziomu morza wzwyż dla odróżnienia tych stworzeń, które też onego używają ale wgłąb. Te bowiem, bywają najczęściej po wydobyciu na poziom gruntu raczej zestresowane i przestraszone o czym łatwo można przekonać się dobywając z nory kreta lub dżdżownicę.
Objawem euforii latających jest podobno także fakt, iż intensywnie one śpiewają, ćwierkają i tiurlają co piszącemu te słowa zdarza się podczas każdego niemal lotu.
Bo widział kto albo słyszał tiurlającego kreta ???
No ale o jedzeniu miało być, więc....
Przygotowuje się do kolejnej latającej wyprawy ku pięknej Andaluzji i przeglądałem zdjęcia z listopada.
I nagle olśniło mnie przy zdjęciu ParaYasia w jednej z uroczych knajpek w Algodonales.
Przypomniało mi ono dość zabawną sytuację, kiedy nie mogąc w żadnym ze znanych nam języków dogadać się z kelnerką, zdaliśmy się (załamani całkowicie i nie mniej głodni) na jej wybór. Za jedyną gwarancję, że nie skończymy na miejscowym cmentarzu lub co najmniej w objęciach muszli klozetowej, miało świadczyć jej cmoknięcie palcami.
Zanim toto nadeszło, opróżniliśmy jako znani "alkoholiści winni" kilka butelek i gdy kurtyna poszła w górę oniemieliśmy.
Przed nami stały trzy trójwymiarowe dania, jedno w wersji "frutti di mare", dwa mniej zdrowe (wieprzowina) ale za to trójwymiarowe nie mniej.
I tak jak się wtedy zastanawialiśmy (z powodu kolejnych butelek perfidnie podsuwanych nam przez nieznanych sprawców myśli tych nie kończąc) do dzisiaj nie wiemy, czy podano nam toto z pełną świadomością naszego całkowitego oddania trzeciemu wymiarowi, czy przez przypadek.
W marcu spróbuję to wyjaśnić.

wtorek, 19 stycznia 2010

A nad inwersją lata się tak !!!!!!






Czyli u góry cieplutko i słonecznie, na dole brrrrrrr i nie chce się wracać.
Niestety, jak w piosence Learning to fly (Tom Petty), ...what goes up must goes down ....czyli jak mawiają Starzy Bułgarzy,....co się wzniesie - musi spaść......
Jak w życiu, nie ??? Na całe szczęście ta zasada obowiązuje też w kierunku przeciwnym. O !!!!!

sobota, 16 stycznia 2010

W śniegu po pas




To samo zdjęcie - drugie przesterowane w PS udowadnia niezbicie, że Bóg istnieje !!!




Znam doskonale to wzbierające uczucie. Parę dni bez latania i już się zaczyna.
Najpierw nie odrywam spojrzenia od nieba. Rozglądam się dookoła i jeżeli tak jak ostatnio, widzę, że wrony latają do tyłu, na chwilę się uspokajam.
Nie do końca jednak. Siadam zaraz potem przed ekran i sprawdzam prognozy na najbliższe dni. Wiatr ma słabnąć - zaczynam przygotowania. Sprawdzam baterie, czyszczę przyrządy, kręcę się koło napędu i skrzydła i powoli powoli zamykam się w swoim przelotnym świecie. Kiedy spoglądam za okno i dalej jakoś tak niewyraźnie, wchodzę do YOUTUBE'a i oglądam wszystkie mniej lub bardziej atrakcyjne filmiki z lataniem w roli główne. Na chwilę chociaż jest spokojniej, ale to tylko złudzenia.
Bo gdzieś tam głęboko w środku, COŚ nadal rośnie i wzbiera, powoli oblepiając zmysły nieuleczalną tęsknotą bezprzestrzeni.
Ostatnią fazą te tęsknoty są sny. Zaczynam w nich latać. Wyżej lub niżej, między domami, nad wzburzonym morzem (dzisiaj) czasami nawet bez skrzydeł i czegokolwiek.
Po prostu rozbieg, skok i latam.
Budzenie się z tego snu nie jest nigdy przyjemne, bo okazuje się (tak jak dzisiaj), że szum morza to chrapanie kota a jego plusk to spuszczana przez syna woda w toalecie.
Ale zaraz potem patrzę za okno i już nic nie jest w stanie mnie zatrzymać.
Po godzinie stałem już na starcie, śniegu miejscami po pas i fruuuuuuuuu.
Odrywam się od ziemi, czując się tak, jakbym wracał do domu.
Nagle szok, lecę w chmurze ???. Nie, to znowu ciotka inwersja. Do wysokośći 350 m potworne zimno, ręce natychmiast tracą czucie, usta zamarzają w kształt ostatniego słowa zdziwienia.
Jednak wystarczyło spojrzeć do góry i już wiedziałem, że Małe Skrzydełka tam są i znowu chcą polatać. Więc po chwili nagle zamknęły się pode mną bramy piekieł i zacząłem spacer po raju. Cieplutko, błękitnie, słonecznie.
Nic tylko żyć i lecieć tak bez końca !!!!!!
Paliwa zabrałem w górę niecałe 3 litry i po godzince trzeba było wracać.
Pomachaliśmy sobie z Małymi Skrzydełkami na do widzenia, bramy piekieł powtórnie się otworzyły, śnieg znowu po pas prawie, ręce...... itd. czyli normalnie jak w piekle.
Najważniejsze jednak, że TO COŚ w środku zniknęło i będzie można parę dni wytrzymać.
Parę dni.

środa, 13 stycznia 2010

Wytłumaczyć się muszę


Na okładce kalendarza paralotniowego na rok 2010, przygotowanego przez Dominika ukazało się moje zdjęcie z zakonnicami na plaży. Jeden z kolegów zarzucił mi (bez złości oczywiście), że to fotomontarz PHOTOSHOPOwy.
Przyznać się muszę, choć może w tym konkretnym przypadku nie wypada, że to wynik polowania. Polowania na ZAKONNICE.
Szły sobie tego dnia od strony Władysławowa do Jastrzębiej Góry. Wypatrzyłem je z powietrza już gdzieś w okolicach Chłapowa i próbowałem podejść z różnych stron.
Nagle, tuż przy startowisku "zaskoczyło".
Szybko odbezpieczyłem sprzęt, przyhamowałem skrzydło, odczekałem i PSTRYK. Pięknie wyszły, takie rozwiane, zajęte rozmową.
Chyba mnie nawet nie widziały. Zresztą czemu tu się dziwić.
Nie z takimi kozakami na Niebie mają codziennie do czynienia.

sobota, 9 stycznia 2010

Śmigło



Podróżować i odkrywać można na różne sposoby. Można zaplanować wszystko od początku do końca, zabrać niezbędne rzeczy i oczytawszy się sprawozdań poprzedników wyruszyć. Wiemy kiedy mamy zacząć i tak jak Mr Fogg z opowieści Verne'a wiemy, że po 80 dniach mamy skończyć. Wcale nie znaczy to, że przygód i mrożących krew w żyłach zdarzeń nie będzie. Świat mimo swojej bezczelnej kulistej, wielopłaszczyznowej doskonałości jest, dzięki jakiemuś nieznanemu boskiemu szaleństwu, jednak nieprzewidywalny. W czasie, przestrzeni i nad.
Jak uczy przykład Wielkich Odkrywców lub innych szaleńców i tak wyjdzie na Boskie.
Funta kłaków warte będą plany, kreślone w tawernach czerwonym winem szlaki, tam i z powrotem.
Odkryjesz swoją Arkadię.
Tylko o tym, że to Ona, dowie się już tylko Twój Duch.

A można też tak jak średniowieczni Skandynawowie. Wyruszyć na viking wtedy kiedy poczujesz nieomylny podmuch bezprzestrzeni i usłyszysz miłosne westchnienia morskich Syren.
Trochę to mniej wygodne, bo czasu na pakowanie mało i nie wiadomo co zabrać.
Jedna wszak przewaga nad sposobem pierwszym.
Gdziekolwiek dotrzesz, nie zaznasz goryczy porażki a stopień oczarowania wszystkim dookoła po stokroć będzie większy.
Ten sposób podróżowania doprowadzić może do miejsca, gdzie staniesz przykuty do góry obok na wpół zmurszałego drzewa oliwnego i poczujesz, że dusza zlała się w jedno z powietrzem, kurzem i cieniem górskiej sosny.
I już zawsze będziesz chciał tam wracać.

wtorek, 5 stycznia 2010

Jak jak kocham NORWEGIAN !!!!!


Znowu bilety do Malagi po 300 pln tam i z powrotem.
Szybka akcja wśród kolegów i wio !!!!!!
7 marca na cały tydzień ALGODONALES. 4 godziny lotu i jestem w raju, którego Pan Bóg, z uwagi na grzechy moich przodków, nie wyznaczył mi jako miejsca stałego pobytu :-)).
Cieplutko, słonecznie, winnie i latająco, kolory, oliwne gaje i gaiki, bar Diegote.
I to latanie z andaluzyjskimi orłami pod ich lekko kpiąco-szyderczym wzrokiem.
Znowu jest po co żyć i znowu jest na co czekać.
W górę serca !!!!

niedziela, 3 stycznia 2010

ŚNIEŻNO - WIETRZNY PARAWAITING



Miał być drugi dzień noworocznego latania.
Tym razem prognozy pchnęły mnie do Władysławowa.
Godzina 6 rano wyjazd. I już na stacji benzynowej otrzymałem pierwszy zły znak.
Zamówiłem śniadanko w składzie hot-dog i herbata, po czym Panna Stacyjna dobyła z grilla bułkę wlała do nie musztardę i z brylantowym uśmiechem czającym się pod kurtyną opadających na czoło loków powiedziała SMACZNEGO.
A wsad - zapytałem ???
O k...a - powiedziała Panna Stacyjna - fajny początek dnia.

Cóż powinienem odczytać wtedy tajną, zaszyfrowaną wiadomość od Anioła.
Brak czujności zrzucam jednak na karb zaspania i zespołu stresu przedstartowego.
Anioł wiedział już wtedy, że na naszym ulubionym klifie, dzisiaj nawet Diabeł nie rządzi, zepchnięty do lasu przez Morskie Mary.
A te jak już się w końcu dopchają do maszyny z wiatrem, to nawet mewy wyskubują sobie ze skrzydeł lotki, żeby przypadkowo nie polecieć, malują się na czarno, włażą w kopce po kretach i udają, że latanie to absolutnie ostatnia rzecz, do której Stwórca je wyznaczył. Zresztą - kiedy widzę, na klifie, śnieg padający z plaży do nieba chyba trochę je rozumiem.
Spędziwszy w tym oku cyklonu cały dzień, kiedy miałem już mokre nogi do kolan i wywiane wszystkie włosy z głowy, poszukałem ratunku w żurku w Kredensie.
Tamtejsze Aniołki zajęły się mną czule i wróciłem do życia.
I tyle z latania. Do nastepnego !!!!!!

piątek, 1 stycznia 2010

Gdynia PARA Nowy Rok

Stawiło się dzisiaj w Orłowie ze dwudziestu lataczy. Warun kapryśny, odchyłka północna i szkwały nadawały lataniu swoisty koloryt.
Gratulacje dla władz Gdyni za płot, który masakruje próbujacych wystartować z klifu. Trzeba więc kręcić slalomy między rozentuzjazmowanymi spacerowiczami.
Załapałem się na ostanie dmuchy "wschodu" ok. 12.30.
Małe pół godzinki w powietrzu, w porywach 30m nad start, czyli dupskiem po krzakach, jak wrony.
Może jutro w Chłapowie na Helu będzie lepiej.
Dobranoc. Trzeba odpocząć i zebrać siły.