sobota, 22 sierpnia 2009

Czasami nie jest tak jak by się chciało (tł.ang.- SHIT HAPPENS)

Miało być tak pięknie. Kolejne 150 km w trójkącie i kolejne punkty do klasyfikacji:
http://paramotors.xcontest.org/world/pl/klasyfikacja-otwarta/

Prognozy: Poogodynka, Windguru, ICM były jednomyślne. Wiatr SE do 4 m/s z tendencją do osłabiania. No więc nic tylko leeecieć.
Zaplanowałem trójkąt Chojnice-Olpuch-okolice Bytowa-Chojnice. Lot zgłoszony do FIS, (zgoda na wlot w TMA-C GD poniżej 400m) i tutaj było pierwsze małe O !!!. Panowie ostrzegają, że przed Kołobrzegiem od zachodu zbliża się burza. Kołobrzeg ??? Daleeeko pomyślałem.
No więc sprzęt, picie i fruuuuu !!!!!
Pierwsze 50 km absolutnie zgodnie z planem. Z lekkim skosem, prędkość ponad 50 km na godzinę. Termika troszkę jeszcze porzucała nad lasami było więc czym się nie nudzić.
Na lotnisku w Borsku parkowała awionetka. Pewnie chłopaki zaszli na "paliwo". Zrobiłem nad nią małe kółeczko aby przekazać "szacun" prawdziwym pilotom i dalej wio.
Lecąc cały czas na NE dotarłem do pierwszego punktu zwrotnego. Zrobiłem zwrot w kierunku NW i.......struchlałem. Od strony, którą do tej pory miałem za lewym ramieniem, poza zasięgiem wzroku, sunęła wielka, czarna kupa. Majaczyła w oddali, wisiała jakby za chwilę tam właśnie miało zawalić się niebo. Zdążę pomyślałem, tym bardziej, że w powietrzu jeszcze nic się nie działo. Leciałem w miarę spokojnie jeszcze jakieś 10 km. I wtedy zaczęło się. Najpierw wpadłem w coś co sprawiało wrażenie jakby zaparowały okulary. Przetarłem ale nic nie pomogło. Zdjąłem...no nie.
Byłem w jakiejś pieprzonej mgle, krajobraz pode mną zmlekowiał i dopiero wtedy dotarło do mnie, że spadła też temperatura. Prawie w tym samym momencie łup i lecę w dół. Tak jakby urwało się skrzydło. Dodaję gazu-lecę w dół. Patrzę na wario - duszenie 3,8 m/s, korony drzew już prawie pieszczą mi tyłek... gaz do dechy, zaciągam trymery i powoli 0,5..0,7...ufffff. Wyszło. Tylko dlaczego lecę tak wolno ???? Ledwo 20 km na godzinę !!!! Teraz doceniam mój napęd. SKY 100. Zapas mocy jest jak lina rzucona tonącemu.
Ledwo 20 km na godzinę !!!! Miało być teraz z wiatrem !!!!!
Robię kółko żeby sprawdzić. No i wychodzi jak w pysk, że lecę pod wiatr NW czyli absolutnie i bezapelacyjnie niezgodnie z tym co pokazywały prognozy.
Mam niezły klops. Paliwa w baku dramatycznie ubywa, bo wyliczone było na zupełnie inne warunki. Gaz decha, trymery raz plus raz minus-próbuję znaleźć optymalne ustawienie, speed przód - tył, kontrola skrzydła i poziomu paliwa.
No tak kurwa mać !!!!
Rozumiem teraz do bólu jedno z moich ulubionych powiedzeń Toma Waitsa:
JESTEM ZAJĘTY BARDZIEJ NIŻ JEDNORĘKI BASISTA.
I jakby tego wszystkiego było mało, skrzydło zazdrosne, że nie poświęcam mu tyle uwago co innym, postanowiło zawalczyć.
Lot zamienia się w rodeo. Skręca mnie, zaczynam robić kółka, półkola, elipsy i diabeł wie co jeszcze. Nie mogę tylko jednego - lecieć na wprost. Wysokość jakieś 200 metrów nad grunt, rzut oka w dół i......szok. Ponieważ lecę nad nieskończonym dywanem lasów, co widzę ???? Korony drzew, wszystkie jak jeden mąż........stoją w majestatycznym bezruchu, no może od czasu do czasu zalotnie pomachają czubkami.
Nie wierzyłem własnym oczom, i gdyby nie ogólne zasady bezpieczeństwa lotów, chyba bym się napił czegoś mocniejszego z wrażenia.
GPS pokazuje, że na bieżącej wysokości, przy prędkości ok. 20 km /h do domu zostało grubo ponad godzinę. W baku trochę ponad 2l paliwa czyli za mało.
Dobra więc. Nie pozostało nic innego jak zrobić to czego nie lubię najbardziej, czyli lecieć korytarzem powietrzny zajętym tradycyjnie przez komary i muchy lub niedorozwinięte bociany lub żurawie. Na wysokości 70-80 m wszystko ucichło.
Prędkość na odpuszczonych trymerach i speedzie 65-70 km/h. Odległość i czas do celu na przyrządach błyskawicznie maleje i zaczynam wierzyć, że się uda.
Cały czas jednak, gdy próbuję się wznieść, wyraźnie, gdzieś na wysokości 100 -130 m czuję na skrzydle granicę między dwoma warstwami powietrza. Mam więc uczucie jakbym leciał pod jakimś wielkim, nieskończonym, turbulentnym sufitem.
Powoli, zbyt powoli jak po takich przeżyciach, zaczynam przed sobą rozpoznawać znajome elementy terenu. I teraz już wiem, że się uda. Gdy ląduję, w baku mam paliwa mniej niż 0,5 litra. Ufffff !!!!
Dzisiaj rano (dzień po) gdy się obudziłem nie mogłem się ruszyć. Wszystko mnie bolało. Ostatnio czułem się tak parę lat temu po dachowaniu samochodem. Myślę sobie, że chyba już nie tylko zwieracze miałem zaciśnięte do bólu :-)))
Ale cóż. Bywa i tak.

P.S. Specjalne podziękowania dla mojego Anioła Stróża, którego mimo rozpoczynającego się weekendu, Najwyższy Kontroler Lotów wezwał w trybie alarmowym a ten bez szemrania stawił się na stanowisku. I jak zwykle spisał się na medal !!!!!

1 komentarz:

kacper kowalski pisze...

Tak to jest jak idzie zimny front. Ciesze sie zes cały i zdrów powrócił do bazy. pozdrowienia,
Kacper